Z hotelu Omayah jedziemy taksówką za 2 jod do dworca Jordan Valley Station. Bus kosztuje niecałe 2 jod, później jeszcze obligatoryjne taxi przez granicę 1,5 jod. Jest też sklep duty free, kupuję dużą puszkę Amstela za 1 jod i jedną małą za 0,5 jod.
Po opuszczeniu terenu granicznego udajemy się na ulicę....w wiadomym celu. Stopa łapiemy po jakiejś minucie. Duża terenowa Toyota Land Cruser. Pytany o Afulę ale w trakcie podróży wychodzi temat Akki gdzie chcemy się dostać. Miły Izraelczyk wykonuje dwa telefony i stwierdza, że pojedzie do Akki. No problem. Jak zwykle dopisuje nam szczęście. Przejeżdżamy obok biblijnego Megiddo i zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Nasz dobrodziej chce koniecznie kupić nam coś do picia, przychodzi więc po 0,5 litra coli i fanty. Każda butelka w kosmicznej cenie 9 szekli, 7,5 kosztowało kinder bueno, które również nam podarowano.
Rozstajemy się na rogatkach Akki. Idziemy pieszo, nie chcemy skorzystać z trąbiących na nas szerutów.
Celem wizyty w Akko są odwiedziny Mohameda, kolegi Kiny. Jedyny namiar na niego to imię i nazwisko jego brata napisane na karteczce po angielsku i arabsku. Wszyscy ponoć go tu znajdą i okazuje się to prawdą. Pytając jednej, drugiej i trzeciej osoby udaje nam się dotrzeć w labiryncie uliczek do sklepu brata ( czy kuzyna, ten bowiem też ma sklep). Nie ma go ani Mohameda ale jakaś sprytny dzieciak prowadzi nas do domu rodzinnego Mohameda i tam też go spotykamy.
Jemy pyszny mansaf, falafle i mnóstwo innnych dań i przekąsek kuchni palestyńskiej. Rodzina Mo jest duża jak na nasze warunki, tutaj to zapewne standard. W domu jest może z 10 osób.
Wieczorem ma miejsce zupełnie niezwykła podróż. Z Mo spacerujemy po starym i nowym mieście z jednej strony śladami jego dzieciństwa ( wychował się w old town gdzie obecnie mieszkają jego rodzice) z drugiej śladami bogatej historii miasta. Akka nocą jest równie piękna co za dnia. Co chwilę zatrzymujemy się aby przywitać znajomych Mo, a raczej aby oni mogli przywitać jego. w końcu nieczęsto bywa w mieście a przyjechał dzień przed nami. Spacerujemy murami starego miasta, odwiedzamy restaurację, palimy shishę, piję palestyńskie piwo Tybeh (swoją drogą bardzo bardzo smaczne). Mo ma ogromną wiedzę na temat historii miasta i dzieli się nią w sposób bardzo przystępny. Jest naprawdę magicznie, to jeden z tych wieczorów, które nie mają szansy się powtórzyć.
Na koniec, późnym już odwiedzamy bar przyjaciela Mo , jemy pyszną sałatkę z pomidorów z tostami. Pomimo naszych nalegań nie udaje nam się zapłacić. Zresztą nikt tego nie robi, nie ma takiej siły aby wzięto od nas pieniądze.
Noc spędzamy w tanim jak na stawki lokalne Sand hostelu. Po targach 70 szekli od osoby w pokoju wieloosobowym. Cafe szczęście jesteśmy w nim sami. Warunki takie sobie, jest brudno.
Po porannej kawie w domu Mo i spacerze po starym mieście udajemy się na dworzec kolejowy. Bilety do Tel Awiwu kosztują 39 szekli/os. Kolej bardzo komfortowa, właśnie korzystam z dostępnej tu sieci Wi-Fi.